czwartek, 28 sierpnia 2014

25. "Most do Terabithii" - Katherine Paterson (WPDB)

Tytuł: "Most do Terabithii"
Autor: Katherine Paterson
Wydawnictwo: POLITYKA Spółdzielnia Pracy
Liczba stron: 111
Data zakończenia czytania: 04.06.2014 r.
Ocena: 7/10




Twoje miejsce. Moje miejsce. Nasze miejsce. Każdy musi mieć swoje miejsce, swoją przestrzeń, mały, własny skrawek tylko dla siebie. Miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni i wolni. Czasami ktoś zabiera Cię do swojego miejsca, czyniąc je Twoim, czyniąc je Waszym i jest to najpiękniejsza tajemnica, jaką możecie ze sobą dzielić. Rzecz nie do opisania, o której wcale nie trzeba dużo mówić, bo oboje wiecie, jakie to dla Was ważne i uśmiechacie się do sobie w ciszy, wiedząc doskonale, że oboje myślicie o tym samym. Że oboje właśnie wracacie do swojej Terabithii.

Jedenastoletni Jess mieszka w niewielkim amerykańskim miasteczku Lark Creek wraz z rodzicami i czwórką sióstr. Jak każde dziecko, ma swoje obowiązki, szkołę i zmartwienia. Jednak jego życie jest przy tym do bólu prozaiczne i puste. A chłopiec chciałby rysować, chciałby czegoś więcej, bo czuje się przytłoczony rzeczywistością, która go otacza. I wtedy pojawia się w jego życiu Leslie – dziwna dziewczynka z miasta, która wydaje mu się zupełnie inna od pozostałych mieszkańców Lark Creek. Z czasem pomiędzy dziećmi rodzi piękna przyjaźń, razem odkrywają Terabithię i przeżywają mnóstwo przygód. Jednak rzeczywistość potrafi zniszczyć nawet te najpiękniejsze marzenia…

Kiedy byłam dzieckiem, obejrzałam piękny, absolutnie magiczny film, który tak mocno mną wstrząsnął, że do dzisiaj wspominam go z wielkim sentymentem, choć fabuła znacznie zatarła mi się już w pamięci. A gdy dowiedziałam się, że jest książka, to musiałam, po prostu musiałam ją przeczytać. Okazało się nawet, że znajduje się w moim domu (!), a ja tyle czasu nic o tym nie wiedziałam! Natychmiast dołożyłam ją do stosiku i czym prędzej się za nią zabrałam. Czy autorka podołała wyzwaniu? Jak wypada w porównaniu z naprawdę genialną ekranizacją? Jakie uczucia we mnie wzbudziła? Posłuchajcie…

„Czasem trzeba dać komuś coś, co jest specjalnie dla niego, a nie dlatego, że sprawia to przyjemność ofiarodawcy.” 

Spójrzmy na Lark Creek. Typowa amerykańska prowincja lat 70-dziesiątych. Słabo wykształceni mieszkańcy całe życie muszą ciężko pracować na utrzymanie licznych rodzin, bicie dzieci nie jest niczym wyjątkowym, dopóki nikt o tym nie mówi, szkoła nie ma nawet sali gimnastycznej, a wszelka inność jest traktowana z nieufnością. W tym ciasnym, przytłaczającym i zacofanym miejscu wychowywał się Jess, każdego dnia powoli przesiąkając jego beznadziejnością. Chcę, żebyście dokładnie to sobie wyobrazili, bo jedynie wtedy zrozumiecie, jak ważna była dla dzieci Terabithia.

Bo Terabithia była ucieczką. Ucieczką od szarej rzeczywistości, szykan i niezrozumienia. Była schronieniem, miejscem, w którym zwyczajny chłopiec i zwyczajna dziewczynka stawali się prawdziwymi władcami tej magicznej krainy. Była światem stworzonym tylko przez nich, słodką tajemnicą, jasnym punktem ponurego dnia, czymś absolutnie wyjątkowym i tylko dla nich. I dlatego… bardzo mi przykro, że w książce jest o niej tak niewiele! Owszem, pojawia się w kilku fragmentach, ale te fragmenty są bardzo krótkie i właściwie niewiele jest w nich opisane. A ja chciałabym więcej, chciałabym naprawdę poczuć magię Terabithii, smakować ją i zachwycać się razem z bohaterami. Chciałabym więcej plastycznych opisów, których było tak mało, a przecież były takie potrzebne. Więcej, więcej, więcej. To chyba jedyna wada, jaką mogę wytknąć tej książce, ale za to na tyle poważna, że znacząco wpłynęła na moją ocenę. Jest mi wręcz przykro, że zabrakło takich scen, bo jestem pewna, że dzięki nim „Most…” byłby o wiele lepszy.

„ – To zupełnie zwariowane, nie? – Potrząsnęła głową. – Wy musicie w to wierzyć i uważacie, że to okropne. Ja nie muszę wierzyć i myślę, że to piękne.”

Za to kreacja postaci wypada naprawdę świetnie. Jess i Leslie są ciekawi, sympatyczni, ale nie idealni, czasami podejmują pochopne decyzje, bywają niemili, zazdrośni, ale są przecież dziećmi, a co ważniejsze – ludźmi. To główni bohaterowie, więc wiadomo, że autorka poświęciła im najwięcej miejsca, ale możecie mi wierzyć, że każda z drugoplanowych postaci jest niemniej charakterystyczna, więc czytelnik na pewno się w nich nie pogubi.

Paterson porusza w swojej książce szereg ważnych tematów, takich jak przyjaźń, wyobcowanie, siła wyobraźni i odmienność, ale robi to w sposób lekki w odbiorze – „Most…” przecież jest przeznaczony dla dzieci, lecz jestem pewna, że niejeden dorosły znajdzie w nim coś dla siebie. Naprawdę wartościowe książki nigdy nie tracą na wartości.

A zakończenie… jest wzruszające, poruszające, uderza w człowieka niczym grom z jasnego nieba, ale sprawia też, że książka staje się o wiele głębsza i bardziej zapada w pamięć. A ostatnia scena… jest dokładnie taka, jaka powinna być.


Zdecydowanie polecam. Wprawdzie zabrakło mi trochę opisów i Terabithii, ale to można wybaczyć, bo historia sama w sobie jest piękna i niezwykła. Warto przeczytać, warto także obejrzeć ekranizację – jeśli jest tak dobra, jak pamiętam, to na pewno nie pożałujecie.

sobota, 23 sierpnia 2014

24. "Metro 2033" - Dmitry Glukhovsky (WPDB)

Tytuł: "Metro 2033"
Autor: Dmitry Glukhovsky
Wydawnictwo: Insignis
Liczba stron: 592
Data zakończenia czytania: 31.05.2014 r.
Ocena: 7/10




Jechaliście kiedyś metrem? Ja jechałam. Dużo śpieszących się ludzi, schludne, białe ściany, szybsze pociągi i nieco brzydsze widoki za oknem. Nic szczególnego, naprawdę, człowiek nawet za bardzo nie odczuwa, że znajduje się pod ziemią. Ale zastanówcie się... Czy gdyby ludzie nie byli w stanie przetrwać na ziemi, to właśnie pod nią nie byłoby bezpieczniej?

W postnuklearnej Moskwie ludzie, którzy przeżyli, gnieżdżą się w metrze, które stało się dla nich zalążkiem nowego świata. Poszczególne stacje wypowiadają sobie wojny, zawierają  sojusze, handlują między sobą, a przede wszystkim starają się przetrwać. Artem zamieszkuje najbardziej wysuniętą na północ stację - WOGN. Jest to jedno z tych bardziej rozwiniętych miejsc, gdzie ludziom żyje się w miarę dobrze. Jedynym, co zaburza ich jednostajną egzystencję, są ciągłe wizyty tajemniczych, zmutowanych stworów zwanych przez nich Czarnymi. Budzą one w mieszkańcach pierwotny, paniczny strach i powoli zaczynają stwarzać prawdziwe zagrożenie. Artem musi wyruszyć w długą podróż przez metro, by dotrzeć do legendarnego Polis, gdzie może uzyskać pomoc. Będzie to jednak długa i niebezpieczna wyprawa, która niejednokrotnie wystawi mężczyznę na ciężką próbę...

"Ludzie zawsze umieli zabijać lepiej niż każde inne żywe stworzenie."

Nie lubię science-fiction. Jest naprawdę mnóstwo gatunków, które mnie interesują w większym lub mniejszym stopniu, ale akurat s-f jakoś nigdy do mnie nie trafiało. A jednak z pewnych nieznanych mi względów, co pewien czas sięgam po taką literaturę. W tym wypadku względy są mi jednak bardzo dobrze znane - względem tym jest moja bliska koleżanka, która wręcz zakochała się w Uniwersum Metro 2033. Tyle czasu mnie nakłaniała do przeczytania tej książki, aż w końcu uległam i postanowiłam spróbować, choć fabuła nie do końca mieściła się w moich gustach.

"Metro 2033" już od samego początku wita nas ciężkim, bardzo mrocznym i dusznym klimatem. Bohaterowie przez całe życie mieszkają pod ziemią, znając tylko sztuczne światło (bo po tak długim czasie słońce by ich zabiło),  nigdy nie wdychając świeżego powietrza (bo radioaktywne powietrze by ich zabiło) i przenigdy nie wychodząc na powierzchnię (bo różne zmutowane stwory najprawdopodobniej by ich zabiły). No chyba, że są stalkerami.
Ale to już dłuższa historia.

Tak naprawdę wszędzie czai się zagrożenie, a komunikacja między poszczególnymi stacjami jest tak fatalna, że po całym metrze krąży szereg różnych mrożących krew w żyłach legend, a bardzo łatwo w to wszystko uwierzyć, gdy tylko spojrzy się w te nieprzeniknione, ciemne tunele. W dodatku takie warunki idealnie sprzyjają rozwijaniu się wszelkiego rodzaju sekt czy chorych ideologii oraz zdobywaniu władzy przez ich przedstawicieli. Mamy tu więc faszystów, komunistów, wyznawców kultu Wielkiego Czerwa (to moi zdecydowani faworyci!) i wielu, wielu innych. System panujący w moskiewskim metrze można porównać do tego w starożytnej Grecji - wszystkich łączy język, pochodzenie i resztki kultury, ale każda stacja musi radzić sobie sama.

"Straszna jest nie sama śmierć. Straszne jest jej oczekiwanie."

Glukhovsky stosuje w swojej książce stary jak świat motyw drogi. Nasz główny bohater, Artem odbywa podróż przez prawie całe metro, dzięki czemu możemy dogłębnie poznać jego mieszkańców, większość stacji, a także zderzyć z różnymi, często sprzecznymi poglądami. To dobry pomysł i jego zastosowanie także jest dobre. Wyraźnie czuć, że autor czuje się w swoim świecie swobodnie, a całość jest dokładnie przemyślana i dopracowana. Aż ciężko uwierzyć, że to jego debiut, wszystko jest takie dojrzałe i solidne.

A jednak nawet tutaj są wady. Bo mimo iż język Glukhovsky'ego jest warsztatowo porządny, to brakuje mu polotu, przez co staje się bardzo sztywny. Brakuje mu czegoś, co przyciąga do niego czytelnika, pewnej lekkości, choć mam też wrażenie, że taki sztywnawy język idealnie wpasował się w klimat mrocznego metra. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę napisaną w ten sposób po prostu ciężko się czyta, a jeśli dołożyć do tego tematykę i fabułę, "Metro..." okazuje się naprawdę twardym orzechem do zgryzienia.

Autor ma także wyraźny problem z tempem akcji, która w tej książce jest wyjątkowo nierówna. Bywały momenty tak pełne napięcia, że aż trudno się było oderwać, ale zdecydowanie więcej było tych nudnych i męczących, kiedy od "Metra..." odrywaliśmy się bez trudu, a wręcz z ulgą. Pamiętajmy przy tym, że ma ona, bagatela, prawie 600 stron, co czytania w żadnym razie nie ułatwia.

Kreacja bohaterów warsztatowo wypada całkiem nieźle (choć uważam, że główny bohater się Glukhovsky'emu nie udał), ale są oni nakreśleni tak, że nie sposób ich polubić, jakby autor stworzył pomiędzy nimi, a czytelnikiem jakiś dystans, przez co trudno było mi obdarzyć sympatią któregokolwiek z nich.

Glukhovsky stawia pytania o kierunek, w jakim zmierza ludzkość, wytyka nam błędy, które ciągle popełniamy, pokazuje jak nisko potrafi upaść człowiek, by przetrwać i znowu pyta, czy przetrwanie w tak żałosnych warunkach, to kurczowe trzymanie się życia, jest w ogóle cokolwiek warte. "Metro 2033" porusza te i wiele innych tematów, nawiązując przy tym do innych, niestety nieznanych mi, dzieł literackich. Nie podoba mi się jednak stosunek autora do religii, mam wrażenie, że wypowiada się lekceważąco na tematy, o których nie ma zielonego pojęcia i próbuje zabłysnąć. Nie, Glukhovsky, nie błyszczysz.

Ciężki klimat, sztywny język, trudna tematyka i bohaterowie nie do polubienia sprawiają, że lektura ta jest dla czytelnika bardzo przygnębiająca. Niektóre fragmenty wywoływały we mnie smutek, inne obrzydzenie, a jeszcze inne wręcz zgrozę, ale żaden z nich wzbudzał uczuć pozytywnych. Pojawiają się wprawdzie elementy humorystyczne, ale jest to dość gorzki humor, przytłumiony tą całą pesymistyczną resztą. Radzę Wam się poważnie zastanowić, zanim postanowicie sięgnąć po tę pozycję. Musicie zdawać sobie sprawę z tego, że to nie jest zwykła historyjka, że z pewnością mocno Wami wstrząśnie i jeśli nie czujecie się w tym momencie na to gotowi, to lepiej odłóżcie ją na później. To dobra książka, ale do tej pory nie wiem, czy chcę sięgać po kolejne części. Koleżanka zachwala, ale prawdę mówiąc... nie wiem, czy chcę jeszcze raz wchodzić w ten straszny, okrutny, miejscami nawet chory świat. Doceniam, ale ja naprawdę nie chcę znów wracać do ciemnych tuneli moskiewskiego metra. A już na pewno nie teraz, nie w tej chwili, może dopiero za jakiś czas.

Muszę Wam też powiedzieć, że "Metro 2033" ma jedno z najgenialniejszych zakończeń, z jakimi się w życiu spotkałam. Jest absolutnie niesamowite, niesamowite w sposób, który nadaje całości zupełnie nowe znaczenie i chociażby dla niego cieszę się, że tę książkę przeczytałam. Dla tych kilku ostatnich stron warto się było trochę pomęczyć.

"Ten, któremu starczy odwagi i wytrwałości, by przez całe życie wpatrywać się w mrok, pierwszy dojrzy w nim przebłysk światła."


Ciężko mi powiedzieć, czy polecam Wam tę pozycję, czy nie. Myślę, że każdy z Was musi sam zadecydować, czy chce się mierzyć z "Metrem 2033". To nie jest powieść dla każdego i nawet za bardzo nie wiem, komu miałabym ją zakomenderować. Mogę powiedzieć tylko, że muszą być to osoby cierpliwe, dojrzałe i otwarte na nowe wyzwania. A jeśli czujesz, że to nie jest książka dla Ciebie - odpuść sobie, naprawdę. Czasami tak jest lepiej.
_____________
Książkę zaliczam do Wielkiego Przeglądu Domowej Biblioteczki, bo mimo iż nie jest ona moją własnością, to przeleżała na mojej półce całkiem sporo czasu, więc myślę, że można ją pod to moje małe, osobiste wyzwanie podciągnąć.

sobota, 16 sierpnia 2014

23. "Zagubiony heros" - Rick Riordan

Tytuł: "Zagubiony heros"
Autor: Rick Riordan
Wydawnictwo: Galeria książki
Liczba stron: 520
Data zakończenia czytania: 19.05.2014 r.
Ocena: 8/10



Pamięć często nas zawodzi, ale pewne podstawowe fakty pamięta każdy z nas. Każdy wie, jak się nazywa, gdzie aktualnie mieszka, jakie ma hobby i kto jest dla niego ważny. A wyobrażacie sobie to wszystko zapomnieć? Obudzić się w nieznanym Wam miejscu, trzymając za rękę obcą osobę, jadąc gdzieś, nie wiedząc po co?

Taki właśnie problem ma Jason. Budzi się w autobusie, trzymając za rękę obcą mu dziewczynę o imieniu Piper, która twierdzi, że są razem. Chłopak nie pamięta ani jej, ani podobno swojego najlepszego przyjaciela - Leo. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że nie wie, kim sam jest. Piper prześladuje sen, dotyczący jej zaginionego przed kilkoma dniami ojca - sławnego aktora filmowego. Chorego na ADHD Leo prześladują wspomnienia przeszłości i strach przed własną nietypową umiejętnością. Cała trójka trafia do Obozu Herosów, ale wszystko okazuje się bardziej skomplikowane, niż się wcześniej wydawało...

„Podjąć musi siedmioro herosów wyzwanie,
Inaczej pastwą ognia lub burz świat się stanie.
Przysięga tchem ostatnim dochowana będzie
A wróg w zbrojnym rynsztunku u Wrót Śmierci siędzie.”

Zapewne wspominałam już, że mam niesamowitą słabość do książek pana Riordana podczas recenzji ostatniego tomu cyklu o Percym Jacksonie (TUTAJ). Kiedy dowiedziałam się, że napisał on kolejną serię, której akcja jest częściowo powiązana z pierwszą, wiedziałam, że po prostu muszę ją przeczytać. Spodziewałam się czegoś podobnego do jego poprzednich tekstów, a jednak znów udało mu się mnie zaskoczyć.

Riordan zaskakuje już chociażby samą formą - autor, który przyzwyczaił nas do niewiele ponad 300-stronicowych powieści pisanych w pierwszej osobie (z perspektywy Percy'ego), tym razem przerzucił się na pisanie w trzeciej osobie i zaserwował nam ponad 500-stronicową pozycję (z tego co podejrzałam, kolejne tomy są podobnej długości) z nowymi, jeszcze nam nieznanymi bohaterami. Jak mu wyszło? Pewnie nie pamiętacie, ale podczas recenzji "Ostatniego Olimpijczyka" narzekałam trochę na to, że książki Riordana są takie krótkie, bo dzięki lekkiemu językowi niejednokrotnie czytałam je na raz i czułam niedosyt, bo chciałam więcej i więcej. Najwidoczniej autor dosłyszał gdzieś moje błagania, bo tym razem napisał powieść na tyle długą, że kończąc ją, byłam w pełni usatysfakcjowana i nie czułam żadnych braków. Z pisaniem w trzeciej osobie również całkiem dobrze sobie poradził, uważam, że język wręcz na tym zyskał - stał bogatszy i jakby dojrzalszy. Myślę nawet, że ci, którzy wcześniej na niego narzekali, tym razem nie mieliby już ku temu powodów.

Nie podobało mi się jednak to, że Riordan tak niedokładnie przedstawił nam cały świat greckich bogów, jak i sam Obóz Herosów. Wydaje mi się, że założył on, iż wszyscy czytelnicy są już zaznajomieni z poprzednim cyklem, a to niedobrze, bo w ten sposób utrudniał odnalezienie się w książce osobom, które chciały zacząć właśnie od "Zagubionego herosa". Ostatecznie to przecież nowy cykl, powinien więc być jasny i czytelny dla wszystkich. Z tego względu, niestety, odradzam zaczynanie od tej książki - jeśli chcecie poznać prozę tego autora, to na początek weźcie lepiej "Złodzieja pioruna", tam wszystko jest dużo przejrzyściej wyjaśnione.

"- Miła jesteś. Ale piękność to również znalezienie własnego stylu, najbardziej naturalnego. Żeby być idealną pięknością, trzeba to czuć. Nie można starać się być kimś, kim się nie jest."

Nowy cykl, a więc i nowi bohaterowie. Tutaj autor poradził sobie dobrze, choć bez fajerwerków. Zdecydowanie najlepiej wypada Leo - to taki zabawny, pozytywny chłopak, aż ciężko go nie lubić. Nieco za nim jest Piper, którą również polubiłam, choć to w dużej mierze ze względu na to, że była jedyną dziewczyną w grupie (a ja takowe zawsze obdarzam sympatią) oraz ze względu na moją słabość do jej boskiego rodzica. Z nich wszystkich najgorszy jest Jason - postać kompletnie nijaka i zupełnie mi obojętna. Gdyby gdzieś tam po drodze umarł, pewnie nie zwróciłabym na to większej uwagi. Ale żeby być uczciwą, muszę przyznać, że autor świetnie pokazał więź łączącą tę trójkę. Od samego początku widać, że bardzo dobrze się dogadują, wspierają i po prostu do siebie pasują. Są bardzo zgraną grupą, aż przyjemnie mi się o nich czytało.

Ale zawsze tym, co najbardziej urzekało mnie w książkach Riordana, był stworzony przez niego świat - świat herosów, bogów, nadludzkich wyzwań i niesamowitych przygód! I pod tym względem "Zagubiony heros" w żadnym stopniu mnie nie zawiódł. Akcja pędzi na łeb, na szyję, a my pędzimy razem z nią, walcząc z potworami i starając się uwolnić uwięzioną boginię. A to wszystko doprawione dużą dawką humoru i świetnym zakończeniem. Po przeczytaniu ostatnich słów, miałam ochotę od razu zabrać się za następną część. To niesamowite, że mimo wszystko udało się wyciągnąć z tego świata jeszcze coś nowego i zaserwować to w taki przystępny sposób. Autor pomimo pewnych potknięć jak najbardziej utrzymuje poziom, a ja już nie mogę się doczekać kolejnych części.

"- Może rąbnę ich tylko raz, co?
- Nie.
- Pójdźmy na kompromis, dobra? Najpierw ich zabiję, a jeśli okaże się, że nie byli naszymi wrogami, przeproszę."


Nie muszę chyba wspominać, że dla wszystkich fanów Percy'ego Jacksona jest to pozycja obowiązkowa, prawda? Jak już wcześniej pisałam, lepiej ją czytać po lekturze poprzedniego cyklu. Każdego, kto jeszcze się z nim nie zapoznał, odsyłam do "Złodzieja pioruna", a pozostałych gorąco zachęcam do powrotu do Obozu Herosów. Wierzę, że nie będziecie zawiedzeni.
______________________________
Błagam, błagam o wybaczenie! Aż wstyd, nie dodałam żadnego postu przez cały miesiąc! Bardzo Was przepraszam, że tak to wszystko zaniedbałam, zwłaszcza, że zaniedbałam również komentowanie Waszych blogów. Przez ostatnie dwa tygodnie nie miałam dostępu do internetu - plażowałam sobie nad morzem. Wcześniej była u mnie przyjaciółka przez jakieś 10 dni, a wiecie, jak to jest, kiedy ma się gościa na głowie, nie ma się czasu na takie rzeczy jak pisanie recenzji, starałam się jednak w miarę możliwości przynajmniej komentować Wasze posty, ale wiem, że nie byłam w tym zbyt systematyczna i przepraszam za to. Miałam też małe zamieszanie, przez co nawet gdy miałam wolną chwilę, pisanie szło mi bardzo opornie. Ale teraz jest lepiej, a ja coś czuję, że wena do mnie wróciła, mam więc zamiar nadrobić wszelkie zaległości, których nagromadziło się naprawdę sporo. Ale co to dla mnie? :D

Pozdrawiam ciepło i mam nadzieję, że od teraz będę bardziej systematyczna. Chociaż trochę.

Nala